PL RU EN

Rodzice czasów PRL, czyli wspomnienie o rzeczach dla dzieci

Kto nie miał takich butków w dzieciństwie? Źródło: http://www.tombut.com.pl/

Czy ciężko było być matką w PRL-u? Pewnie tak. Na pewno tak, jeśli przeanalizować możliwości współczesnego rynku, który podsuwa rodzicom, mamom i tatom, przeróżne udogodnienia – od szkół rodzenia, poprzez mniej lub bardziej wyrafinowaną odzież dla dzieci, wyposażenie dziecięcego pokoiku, szafek z zabawkami, literaturą i płytoteką, po pisma 100-stronnicowe dotyczące pielęgnacji i opieki dziecka.
Autorka: Grażyna Knitter
 
W PRL-u rodzice zdecydowanie musieli radzić sobie sami i wykazywać się kreatywnością, opartą w dużej mierze na wymianie doświadczeń i przekazie rodzinnym, czyli poradach typu leczenie dziecka ziołami i sokami, jak choćby podawanie soku z utartego buraka na chore gardło.
Buty
Jestem matką PRL-u? Tak, jeśli przyjąć, że w lutym 1987 roku, kiedy urodził się mój syn, Szymon, żyliśmy jeszcze w czasach tak zwanej Komuny. Dużo się wtedy mówiło i działo na rzecz wolności, demokracji, wiał już wiatr Odnowy, więc atmosfera była bliższa rewolucji niż stagnacji i beznadziei. Tak przynajmniej pamiętam ten okres. Pamiętam też jednak utrapienia, jak te kolejki. Kolejkę po zdrowotne buty, ze skóry, które do tej pory produkują rzemieślnicy z Sopotu – pod opatentowanym znakiem firmowym Z.P.U. Tombut S.C. Kiedy trafiłam tam już dużo później – nie było już żadnych kolejek, ale wtedy w sklepach półki zapełniały się butami w różnych fasonach, wzorach, kolorach. Wcześniej Al. Zwycięstwa w Sopocie była mekką profilaktycznego obuwia dziecięcego. Wysoko sznurowane, nieładne, wyglądało jak ortopedyczne, za to doskonale trzymało stopę dziecka, na dodatek było skórzane, a każdy butek w wersji droższej był wyposażony w dzwoneczek. Nie wiem, czy dodawano go jako atrakcję dla dziecka, czy pomoc dla rodziców, kiedy dziecko znikało z pola widzenia (jak owca pasterzowi?). Były różne kolory butków – brązowe, czerwone, żółte. Zabudowane i w wersji sandałowej – z dziurkami.
Zakup zmieniał się w całą wyprawę. Sklep otwierali chyba około 9 lub 10, więc trzeba było przyjechać dwie godziny wcześniej i ustawić się w kolejce. Znaczna niewygoda, bo sklep stał bardzo blisko ruchliwej ulicy i trzeba było ustawiać się osoba za osobą. Stały kobiety, także starsze (babcie?) i starsi panowie (dziadkowie?), część osób z dziećmi, żeby od razu sprawdzić czy but będzie pasował. Nie pamiętam ile razy chodziłam tam z Szymonem, na pewno raz i doskonale pamiętam stres związany z niepokojem o dziecko, bo ile czasu można z dwulatkiem stać w kolejce, niepokojem o buty – czy dla nas wystarczy. Czy to było upokarzające? Jasne! Ale wtedy nie myślałam o tym w takich kategoriach. W sumie pewnie nic nie stałoby się stopom moich synów, gdyby chodzili w zwyczajnych butach ze zwyczajnego sklepu, ale ta świadomość, że zdobywam dla nich dobro niemal luksusowe, że ich stopy będą chodziły w, jak mi się wówczas wydawało, najlepszym obuwiu, była ważniejsza niż moje dobre samopoczucie. Właściwie do tej pory nie wiem, czy buty sopockiego rzemieślnika były zdrowe dla stóp moich dzieci, choć obaj synowie chyba do drugiego, trzeciego roku życia maszerowali latem (zimą w kozakach) tylko w tych butach. Kiedy w 1992 roku urodziła się moja córka Adela, w sklepach był już wybór butów i, podobnie jak inne matki, nie jeździłam już do Sopotu po buty dla dzieci. Cieszę się, że sklep z obuwiem profilaktycznym przetrwał do dziś, że rodzice nadal mogą kupować, już bez kolejek, zdrowe, wygodne i robione przez polskich producentów butki dla swoich pociech.
Dizajnerskie soczki
Za Komuny stanie w kolejce nie było niczym nadzwyczajnym. Stało się na przykład po soczki, BoboFruty, soki przecierowe z owoców i warzyw, dostępne do dzisiaj jako Gerber w każdym niemal sklepie. Były chyba czymś na kształt pomarańczy kubańskich, które w dzieciństwie jadało się na święta. Przypomnę – łykowate, żółte, nie pomarańczowe owoce „rzucali” (oni, czyli Władza, cokolwiek to znaczyło) przed świętami. Dopiero, kiedy wyjechałam za granicę dowiedziałam się, jak wygląda i smakuje dojrzała w słońcu pomarańcza.
Z soczkami było podobnie. Kolejne dobro luksusowe, które właściwie w niczym nie było lepsze od soków wyciskanych z marchewki, jabłka, czy buraków, które robiłam dzieciom w domu. Ale były w ciemnych zgrabnych buteleczkach, z estetyczną naklejką, zamykane kapslem. Gdybym dziś miała ocenić moją ówczesnej perspektywę kliencką – były designerskie. Też mnie śmieszy to porównanie, ale wtedy była to ważna motywacja klientów. Ponadto na buteleczkę łatwo nakładało się smoczek (czy są jeszcze wąskie, lejkowate smoczki?) i picie gotowe.
Warto wspomnieć, że dzieciom podawało się picie, mleko, kaszkę ze szklanej butelki (chyba były dostępne bez kolejki) z odpowiednio przyciętą końcówką smoczka – mała dziura na mleko i picie, duża dziura na kaszkę. Technika robienia dziur wymagała zręczności i wyrafinowania – zbyt mała denerwowała dziecko, zbyt duża groziła, że się zakrztusi. Wydłubywaliśmy te dziury w różny sposób. Pamiętam, że jako początkujący rodzice robiliśmy to za pomocą… rozgrzanego gwoździa, bo guma była solidna, twarda.
Wracają do BoboFrutów, stało się po nie równie długo, jak po buty. Były dwie kolejki. Stały osoby, najczęściej kobiety w ciąży i z dziećmi, a także kobiety bez dzieci. Ta pierwsza grupa miała chyba pierwszeństwo, choć nie wiem, jakie to miało znaczenie, bo po obu stronach kolejka była równie długa. Nie pamiętam dokładnie o co chodziło, ale chyba ilość dzieci też miała jakież znaczenie, bo przecież zabierałam moich chłopców, jednego w wózku, drugiego przy wózku i wystawałam. Pytanie znowu – po co? Gdyby zastanowić się nad ówczesnymi potrzebami klientów, to można mówić o głodzie czegoś lepszego, zdrowego dla swoich dzieci, co dawałoby poczucie, że moje dziecko dostaje, to co w tej sytuacji może dostać najlepszego. Nikt wtedy nie słyszał o konserwantach czy żywności przetworzonej. W sklepach było mało, byle jak, szaro i smutno. Buteleczka soczku dawała namiastkę czegoś wyjątkowego i jeszcze zdobytego dużym wysiłkiem. W Gdańsku był tylko jeden sklep, w który można było kupić BoboFruty: we Wrzeszczu przy ul. Dmowskiego. To chyba znana miejscówka, bo Zbigniew Kosycarz robił tam zdjęcia matkom stojącym w kolejkach.
Ale nie samym sokiem żyje dziecko. Jeszcze kiedy byłam w ciąży z pierwszym synem, zbierałam dla niego książeczki. Bo, choć dziś bardzo trudno w to uwierzyć, książka też była towarem deficytowym. Też nim „rzucali” po księgarniach. Ponieważ mój mąż naprawiał różne sprzęty domowe paniom z osiedlowej księgarni, dostawał informacje, kiedy przychodziła dostawa książek i przynosił nowiutkie wydania najlepszej literatury dziecięcej, a także klasyki. Do tej pory mamy w domu cudne wydanie wierszy Juliana Tuwima z rysunkami Szancera, Bajki Charlesa Perrault i braci Grimm. Bez kolejki!
I jeszcze ubranko i mleko dla dziecka
W 1990 roku, kiedy urodził się Kuba, mój drugi syn, dostałam kilka toreb ubranek z Niemiec, po dzieciach szwagierki i szwagra. Cóż to była za radość! Ubierać i przebierać małego w te różne kolorowe ciuszki, świetnej jakości, chociaż już po dwójce dzieci. I pamiętam żal, że nie mogę u nas kupić w sklepie takich ubranek, i radość, że mam tak ładnie i kolorowo ubrane dziecko. To wtedy użyłam pierwszej pieluchy jednorazowej, znaczy Kuba użył. Dostaliśmy kilka takich dla niemowlaka i były wykorzystywane tylko w wyjątkowych okazjach, na przykład w czasie wizyty u lekarza.
Kuba po dziewięciomiesięcznym okresie karmienia piersią okazał się alergikiem, uczulało go wiele produktów, między innymi mleko krowie. Lekarz doradził mleko od kozy, ale kupienie takiego mleka w Gdańsku było niemożliwe. Zatem rozpoczęliśmy poszukiwania. Ostatecznie mleko kozie leciało do Kuby z RPA, w puszkach. Śmierdziało okrutnie, ale dziecku nie przeszkadzało, a i rodzice byli szczęśliwi.
A o to chyba chodzi w życiu każdej matki i ojca.

Projekt Metropolitanka
Metropolitanka to projekt herstoryczny (z ang. “her story” – „jej historia”, w przeciwieństwie do “his story” – „jego historia”), który opowiada o roli kobiet w historii, często pomijanej w akademickich, szkolnych oraz codziennych rozmowach. Herstory, czyli historie opowiadane z perspektywy kobiet, mają pełniej odmalować dzieje Pomorza.

Organizator

Projekt Metropolitanka Miasto Gdańsk

© 2023 Metropolitanka
All Rights Reserved. | Deklaracja dostępności