PL RU EN

Rozedrgane od emocji. Rozmowa z Olą Halicką

Ola Halicka, animatorka kultury i producentka zgodziła się udzielić wywiadu Metropolitance. Tematem rozmowy było pokazywane w Stoczni przedstawienie „Stołówka”, za którego realizację odpowiadała.

Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz


Brałaś udział w organizacji spektaklu „Stołówka”. Gdzie wtedy pracowałaś?
W Nadbałtyckim Centrum Kultury. NCK jako instytucja samorządowa od 2005 r. koordynowało współpracę kulturalną Województwa Pomorskiego z prowincją Nord Holland w Holandii – współpracę rozpoczęła się od szeregu wizyt studyjnych trójmiejskich artystów w Amsterdamie i okolicach oraz holenderskich u nas w regionie. Podczas jednej z wizyt, na początku 2006 roku pojawili się w Gdańsku przedstawiciele teatru Polly Maggoo, z którymi byliśmy m.in. na Stoczni, gdzie zjedliśmy obiad w barze u Pana Kazia. I to chyba przeważyło szalę, bo ostatecznie postanowili zrobić spektakl właśnie o Stoczni Gdańskiej. To miejsce absolutnie ich oczarowało.
Spektakl był oparty na wywiadach z pracownikami oraz pracownicami Stoczni. Aktorzy sami przeprowadzali te wywiady?
Tak, organizowałam im spotkania ze stoczniowcami, byłymi i obecnymi działaczami Solidarności, byliśmy też w Gdyni, gdzie rozmawialiśmy z byłymi pracownikami Portu Północnego. Skontaktowałam się z panią Henryką Krzywonos, która zaprosiła nas do swojego mieszkania na Zaspie (osiedle w Gdańsku – przyp. red.). To były bardzo miłe, najczęściej nieoficjalne spotkania. Podczas przeprowadzania wywiadów ponownie trafiliśmy na Stocznię – tym razem już na zamkniętą dla odwiedzających część produkcyjną. Naszym przewodnikiem był Stefan, legendarna postać związana ze Stocznią. Stefan już od lat 70. był działaczem opozycji, bardem, miał w sobie jakąś zawadiacką bezczelność, która stawiała go zawsze w centrum wydarzeń, zresztą w 2006 roku wciąż pracował jako stoczniowiec. Zobaczyliśmy jak wygląda praca „na zakładzie”, podczas porannego fajrantu zjedliśmy śniadanie w stoczniowej szatni razem z pracownikami, którzy gdzieś między domowymi kanapkami i herbatą z termosu opowiadali nam o tym jak to na Stoczni było w latach 80., jak jest teraz. Odwiedziliśmy też Teatr Znak, który wtedy działał jeszcze w zburzonej już Willi Dyrektora. Przedstawiciele Polly Maggoo słuchali o akcjach, które Znak realizował ze stoczniowcami, Stefan odśpiewał kilka piosenek, a na rozgrzewkę polała się herbata z prądem. Później na podstawie tych rozmów został zrealizowany spektakl.
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz

 Henryka Krzywonos, to jedna z bohaterek projektu Metropolitanka. Jak wyglądało spotkanie z nią?
Było cudownie. Pani Henryka Krzywonos mieszkała wtedy jeszcze z rodziną na Zaspie. Wiedziałam, że ma adoptowane dzieci, ale ich liczba zdziwiła mnie i – jeśli można tak powiedzieć – zachwyciła. Przyszliśmy do pani Henryki około południa i wraz z upływem czasu kolejne dzieci wracały ze szkół, w którymś momencie zrobiło się już naprawdę tłoczno. Zresztą, tę matczyność, ciepło i otwartość czuć było również w jej stosunku do nas. Bez kompleksów i martyrologii opowiadała o dobrych, ale też bardzo trudnych momentach. Nie dziwię się, że sporo tych historii znalazło się później w tekście przedstawienia: aresztowania, przeszukiwania jej domu, delikatnie rzecz ujmując niezbyt przyjemne spotkania z ubekami. Na pewno wywarło to na Holendrach duże wrażenie. Pani Henryka okazała się być ciepłą, silną, ale też bardzo normalną kobietą. Z jednej strony to zwykłe mieszkanie gdzieś na Zaspie, z drugiej gorąca linia z Warszawą, bo następnego dnia miała pojawić się na jakiejś uroczystości bodaj w Pałacu Prezydenckim. Myślę, że wielu ludziom się to nie składa w jedną rzeczywistość, w jedno życie, a pani Henryka zwinnie i chyba po prostu bardzo mądrze żonglowała tymi światami. To kwestia hierarchii, priorytetów, jak sądzę. Dostaliśmy wafelki, herbatę, szczerą rozmowę przy kuchennym stole. Tego dnia pani Henryka dała nam bardzo dużo. A w 2009 roku, wraz z mężem pojawiła się na przedstawieniu.
 Kto przeprowadzał wywiady?
Na wywiady chodziliśmy w trójkę: Mathijs Verboom, szef Polly Maggoo reżyser i autor sztuki, aktorka Julia Van De Graaff, z pochodzenia Polka, która jednak większość życia spędziła w Holandii i której w udziale przypadło tłumaczenie na holenderski tych wielogodzinnych wywiadów, i ja.
W takim razie, to ona przeprowadziła większość tych wywiadów?
Myśmy je wspólnie prowadzili. Mathijs i Julia mieli ustalone pewne obszary, o które chcieli wypytać poszczególne osoby. Mathijs, jako że nie mówi po polsku był oczywiście odcięty od toku opowiadania, ale ważniejsze rzeczy starałyśmy się mu na bieżąco tłumaczyć, żeby zupełnie nie zgubił opowieści. Myślę, że mi też w pewien sposób było łatwiej o różne rzeczy zapytać, bo lepiej orientuję się w kontekście, bo mieszkam tu, widzę jak z czasem mieszają się wątki i historie, jak pojawiają się zapalne miejsca i konfliktowe sytuacje, chociaż akurat nie na konfliktach chcieliśmy się oczywiście skupiać. To nie miałoby sensu. Chodziło raczej o znalezienie najważniejszych postaw i perspektyw, które można byłoby następnie w przedstawieniu jakoś pokazać. Bez wchodzenia w bagienko zadr i ambicji.
Pierwszy raz sztuka została wystawiona w Holandii…
Tak, latem 2007 roku. Ja wtedy do Holandii nie mogłam jechać, ale słyszałam, że przedstawienie się podobało i zebrało dobre recenzje. Polly Maggoo pokazywało „De Kantine” w kilku miastach w ramach większego festiwalu teatralnego. W 2008 r. zaczęliśmy myśleć, o wystawieniu sztuki w Polsce – taka była idea od samego początku i nie chcieliśmy odpuszczać. Uznaliśmy, że może być ciekawe pokazanie tej historii z perspektywy kogoś z zewnątrz, kogoś kto swoją wiedzę o wydarzeniach lat 80. czerpał od ludzi ją tworzących, ale jednocześnie nie jest skażony emocjonalnym stosunkiem do tego tematu. Ostatecznie przedstawienie pokazaliśmy w ramach Festiwalu Solidarności w sierpniu 2009 roku i zrealizowaliśmy je we współpracy z Europejskim Centrum Solidarności.
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz

 Ile czasu trwały próby?
Samo przedstawienie było wystawiane przez dwa tygodnie, weszliśmy na Stocznię kilka tygodni wcześniej. Próby trwały dwa tygodnie, czyli niewiele zważywszy na fakt, że dopiero w Gdańsku spotkała się cała ekipa, to było również pierwsze spotkanie trójki aktorów. Główną rolę właściciela stołówki zagrał trójmiejski aktor Dariusz Siastacz, jego żonę, Olę, Julia Van De Graaff, która grała również w holenderskiej wersji przedstawienia. Rolę przyjaciela właścicieli zagrał warszawski aktor Jacek Dzięgiel. Jacek mieszkał jakiś czas w Holandii i znał się z Mathijsem i Julią już wcześniej, wziął również udział w holenderskiej realizacji „De Kantine”.
W przedstawieniu występowała jeszcze grupa muzyczna Radiorobotnik. Zresztą, muzyka odgrywała ważną rolę.
Radiorobotnik współpracował z Polly Maggoo już wcześniej i Mathijsowi bardzo zależało, żeby oni uczestniczyli w naszej gdańskiej realizacji. I to było fenomenalne, przyznam że momentami, z całego przedstawienia muzyka mi się najbardziej podobała. Radiorobotnika tworzyło trzech fantastycznych muzyków: Radek Fedyk, Polak, który mieszka w Holandii, Martin Franke, Holender, który mieszka w Niemczech i Uli Wentzlaff-Eggbart, Niemiec z Niemiec. Uli był cudowny, najcichszy z nich wszystkich. Pamiętam takie obrazki, jak stoją w jakichś chaszczach na stoczni, Uli gra na kontrabasie, a Martin wygrywa jakiś hipnotyczny rytm na doboszu. Martin, jest w ogóle niesamowitym perkusistą, ma cudowną wyobraźnię, jest bardzo otwarty, a jego fantazja przekracza wszelkie granice – podczas prób na stoczni przywlekał ze sobą jakieś przerdzewiałe rury, kawałki blachy, podczepiał je do perkusji i na tym wszystkim grał. No i solówka Radka na wiertarce zawsze wywoływała aplauz…
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz

 
Jak wyglądała organizacja takiego przedstawienia na terenie Stoczni?
Realizacja była o tyle specyficzna, że cały spektakl został napisany jako jeden wielki obiad. Dwójka z bohaterów, to małżeństwo, które prowadzi stołówkę, trzeci jest stoczniowcem, ich przyjacielem, a publiczność po prostu zasiada za stołami i spożywa to, co im podano. Zorganizowanie tego nie było łatwe, ale mieliśmy dobrą ekipę, i jakoś udało się to złożyć. Jedzenie było przywożone gotowe, a na miejscu wszystko podgrzewaliśmy w specjalnie przygotowanej kuchni na zapleczu. Za jedzenie odpowiadał Paweł Dobrowolski z „Zielonego Smoka”. Miało być po polsku, więc był barszcz, gołąbki (również w wersji wege), które były chyba najłatwiejsze do podania w tych polowych warunkach. Pawłowi udało się znaleźć gdzieś dostawcę oranżady, która naprawdę wyglądała jak z epoki, było ciasto drożdżowe i chleb ze smalcem. Za scenografię odpowiadała Basia Kruszewska, której udało się jakoś ogarnąć tę ogromną przestrzeń, ocieplić ją, uczłowieczyć jednocześnie nie psując jej industrialnego pazura. W końcu wszystko rozgrywało się w postoczniowej hali. Basia zadbała nawet o to, żeby nie zabrakło obrazka młodego Jana Pawła II. No i te paprotki…
Działy się jakieś nieprzewidziane wydarzenia w trakcie spektakli?
Domyślam się, że dla aktora nie jest prostą sytuacja, w której oprócz wcielania się w rolę musi spełniać też określone inne funkcje. Podczas „Stołówki” spełniali funkcje gospodarzy witających publiczność, funkcje kelnerów przywożących i odwożących posiłki na zaplecze, musieli się z publicznością stale komunikować. Pamiętam sytuację, kiedy jeden z widzów spóźnił się i poprosił aktorkę, już w czasie spektaklu o porcję gołąbków. Po prostu nie zorientował się, że przedstawienie już trwa i że ta pani w fartuchu to aktorka…
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz

 
Przygotowaliście także jeden spektakl specjalnie dla stoczniowców. Jakie były ich reakcje?
Dla mnie takie niezwykłe momenty przyszły, kiedy skończyła się pompa, a na przedstawieniach zaczęli pojawiać się właśnie stoczniowcy oraz ludzie z ulicy, którym jakoś drogi był ten temat. Podczas przedstawień mieliśmy czasami morze uniesionych w górę rąk pokazujących sławetny znak victorii. Ludzie śpiewali z aktorami „Mury” i widać było że przeżywają te historię na nowo. I wtedy miałam poczucie, że jest dobrze, że o to chodziło.
A jak reagowała inna publiczność?
Inaczej reagowali stoczniowcy, inaczej reagowali ludzie, którzy spodziewali się „wielkiej holenderskiej interpretacji”, tego co się działo na Stoczni, ci, którzy oczekiwali, że „Stołówka” wniesie coś bardzo nowego i świeżego.
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz

Spektakl był jednak głównie zlepkiem tych wszystkich rozmów ze stoczniowcami i byłymi działaczami i tu nie było jakiejś szczególnej interpretacji, raczej próba określenia kilku głównych postaw i budowanie na nich opowieści. Mathijs napisał sztukę, która rozgrywała się w trzech przestrzeniach czasowych, wszystko zaczynało się na początku lat 80., a kończyło w teraźniejszości. Opowieść nie zamykała się tylko do czasów strajków, ale było w niej również miejsce na refleksję po latach. W przedstawieniu widać dwie postawy – pary głównych bohaterów, którzy już po transformacji zdecydowali się zostać w Polsce i ich przyjaciela, Miłosza, który wyjechał za lepiej płatną pracą do Holandii. Myślę, że ta opowieść i postawy w niej przedstawione były dla wielu osób związanych ze Stocznią bliskie, że budziły wiele wspomnień, stąd te podniesione w górę ręce i wzruszenie podczas śpiewania piosenek Kaczmarskiego. „Stołówka” nie była, ale też nie miała i nie musiała być interpretacją stoczniowych wydarzeń, ona przede wszystkim odwoływała się do emocji i sentymentu, opowiadała bez zadęcia o trudnych wydarzeniach, przypominała dobre chwile. Z perspektywy kilku lat, myślę, że to właśnie prostota była największa siłą tego przedstawienia, bo o skomplikowanych relacjach chyba najlepiej mówić po prostu.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Paweł Chojnacki 
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz
Zdjęcia ze zbiorów Nadbałtyckiego Centrum Kultury, fot. Łukasz Unterschuetz

Ola Halicka (ur. 1981 r.) – animatorka kultury, absolwentka slawistyki Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 2005-2011 związana z Nadbałtyckim Centrum Kultury oraz gdańskimi organizacjami pozarządowymi, w ramach których zrealizowała projekty kulturalne o charakterze filmowym, muzycznym, teatralnym. W latach 2010-2012 mieszkała w Belgradzie, gdzie zajmowała się m.in. tłumaczeniami. Od 2012 r. współpracuje z Instytutem Kultury Miejskiej, dla którego zrealizowała m.in. Gdańskie Spotkania Tłumaczy „Odnalezione w tłumaczeniu”.
Stołówka (De Kantine), to spektakl teatralny, którego tematyka oparta została o historię Stoczni Gdańskiej, począwszy od lat 70. aż po dzień dzisiejszy, powstałego tam ruchu solidarnościowego, jego wkładu w upadek komunizmu w Europie Środkowej i budowanie możliwości, jakie daje partycypacja w zjednoczonej Europie. Tekst sztuki w całości oparty został na wywiadach z działaczami Solidarności, byłymi oraz nadal aktywnymi stoczniowcami, osobami związanymi ze strajkami na Wybrzeżu, które przedstawiciele amsterdamskiego Teatru Muzycznego Polly Maggoo przeprowadzili podczas wizyty w Gdańsku w grudniu 2006 roku. Wśród rozmówców znaleźli się m.in: Jerzy Borowczak (NSZZ Solidarność), Zbigniew Lis (były stoczniowiec i działacz Solidarności), Danuta Kobzdej (Prezes Fundacji Centrum Solidarności), Henryka Krzywonos-Strycharska (tramwajarka, współorganizatorka strajku w Stoczni Gdańskiej), Stefan Lewandowski (Port Północny w Gdyni), Andrzej Kołodziej (przewodniczący Komitetu Strajkowego Stoczni Gdyńskiej).
Filmy: 
Relacja ze spektaklu Gazety Świętojańskiej:

Bisy i ukłony:

 
 

Projekt Metropolitanka
Metropolitanka to projekt herstoryczny (z ang. “her story” – „jej historia”, w przeciwieństwie do “his story” – „jego historia”), który opowiada o roli kobiet w historii, często pomijanej w akademickich, szkolnych oraz codziennych rozmowach. Herstory, czyli historie opowiadane z perspektywy kobiet, mają pełniej odmalować dzieje Pomorza.

Organizator

Projekt Metropolitanka Miasto Gdańsk

© 2023 Metropolitanka
All Rights Reserved. | Deklaracja dostępności